6 maja 2017

30. Cyklameny

† † †
Nie mogę oderwać wzroku od niezwykłych fioletowych oczu, które wpatrują się we mnie z równym zainteresowaniem i czymś, co podpiąłbym pod sympatię. Duży, bujany fotel sprawia, że dziecko podśmiewa się pod nosem, przez słomkę sącząc swój krwisty koktajl. Wydaje przy tym prześmieszne dźwięki niczym niepohamowanie delektujący się wampir. Chłopiec naciągnął niemal pod samą szyję ciepły, bordowy koc, zakrywszy wszystko prócz rumianej główki wychylającej się wciąż z ciekawością.
Zaciskam zmarznięte dłonie na kubku z gorącą herbatą owocową. Opieram się, półleżąc na własnym bujanym fotelu. Wciąż spoglądam na małego towarzysza, częściowo jednak poświęcam uwagę czemuś innemu. Spokoju nie daje mi kwiecista tapeta, którą oklejono ściany w tym pomieszczeniu. Nie mogę chwycić myśli, która mnie przy niej zawzięcie trzyma. Krążę więc tylko bez celu wokół świeżo rozkwitniętych, istniejących jedynie na płaszczyźnie róż.
— Proszę pana... — pyta chłopiec, na chwilę odciągając od słomki zakrwawione usta.
— Tak, Alexandrze? — odpowiadam.
Jedna z moich dłoni nie przytrzymuje już kubka, tylko sięga do srebrnego naszyjnika zawieszonego na szyi. Trzeba być mną, by złapać się na taką zbieżność imion. Czy mały Alexander upodobni się pewnego dnia do Alexandra Vivere? Myślę, że mógłbym być dumny, gdyby ojciec Leny wszczepił mu kilka przydatnych cech.
— Nie będziesz krzyczał? — upewnia się dziecko, a ja tylko kręcę powoli głową, uśmiechając się półgębkiem, jakby taki stan rzeczy był oczywisty. — Nie lubisz, gdy pytam o babcię i ciocię. Może nie krzyczysz, ale się smucisz. Nie chcę, byś się smucił.
Zaciskam zęby, by nie westchnąć ze zrezygnowaniem. Powstrzymuję się od wysłania spojrzenia pełnego politowania. Nagle herbata przestaje błogo ogrzewać, tylko wręcz parzy mnie od środka. Drżącą dłonią odstawiam kubek na stolik, niemal wylewając jego zawartość, po czym ukrywam trzęsące się ręce pod kocem.
Czy dzieci muszą tyle pytać do upadłego? Sam z przyjemnością znów stałbym się częścią strony czynnie irytującej a nie irytowanej. Zadyszy się malec kiedyś, a ja z nim. Jednak wzruszam całkiem niewinnie ramionami, po czym biorę kolejny łyk smacznej herbaty. Malinowy posmak przyjemnie łechce moje kubki smakowe, a ciepło nieśpiesznie rozchodzi się po klatce piersiowej. 
— Chcesz odwiedzić moją rodzinę — stwierdzam.
Chłopiec kiwa energicznie, oblizując usta, by nie utracić ani kropli cennej krwi.  
— Dlaczego akurat babcię i ciocię? — dopytuję niewinnie, nie chcąc się niebezpiecznie zagalopować. — A może dziadka, co? Dawno żaden z nas u niego nie był.
Alexander krzywi się, jeszcze bardziej chowając pod potężnym kocem. Wydaje się taki mały i kruchy. Jego charakterystyczne, fioletowe włosy odznaczają się na fotelu z pomalowanego na biało drewna. Odruchowo przeczesuję dłonią kosmyki swoich.
— Dziadek jest martwy — przypomina dziecko.
Jak my wszyscy. 
— Nie lubię cmentarzy — tłumaczy dokładniej chłopiec. — A u babci i cioci nigdy nie byłem. Choć są ci bliskie.
Rejestruję intensywny zapach świeżych róż.
— To tylko moja krew. Jak ta w twoim kubku. 
Wyrywam się ze szponów złośliwego Morfeusza, z powodzeniem uciekając od dezorientującego snu. Niestety po zbudzeniu nie jest lepiej, tylko wołać o pomstę do nieba. Łaskawie proszę o dobicie. Co to ma być? Boże, aż mi się zachciewa w Ciebie wierzyć. Może pojawiłaby się wtedy jakaś nadzieja, chociaż jej cień. Wyblakły, ledwo widoczny cień. Próbuję się teleportować. Cholera, znowu nic. Na co ta przydatna umiejętność, skoro założenie blokady jest tak łatwe i ostatnio nadużywane?
Gdy przygryzam wargę, czuję słodką krew. Zobaczymy, czy po rytuale dostałem także Queerowską zdolność do umiłowania ludzkiego ciała w tym mocno niepokojącym znaczeniu. Znów uderzam o sufit, tym razem pięścią, aż przeszywający ból zbyt mocno daje o sobie znać. Zaraz przywalę o ścianę głową — i znów, i znów, i znów — może kiedyś ją sobie rozwalę i słodko zasnę — tym razem na o wiele dłużej. Nie, żadnego końca — to nie może mieć takiego finału. Nie może, nie takiego, nie. Mam jeszcze czas, nie odleciałem. 
Gdyby nie to duszne powietrze wzmagające przerażenie związane z uwięzieniem, może nawet mógłbym racjonalnie myśleć. Klaustrofobia nie dokucza mi bardziej niż przeciętnemu zjadaczowi chleba, więc powinno minąć jeszcze trochę czasu, nim mi odbije i zacznę zdzierać materiał ze ścian, jeść własne włosy i bawić się w Queera czystej krwi.
Jestem wolnym Aniołem Ciemności, przypadł mi całkiem niezły dar, więc wypadałoby przestać zachowywać się jak bezbronna dziecinka i zacząć działać. Tak, działać, sześć stóp pod ziemią. Dlaczego nie?
Opanowuję drżenie dłoni i próbuję zrobić z nimi coś pożytecznego. W kieszeni spodni znajduję fiolkę — cholera. Postarano się, nie ma zmiłuj. Kto wie o Lenie? Vivere by mnie nie zabiła — nigdy nie obiera prostych rozwiązań, woli się bawić ofiarami, powoli doprowadzać je do szewskiej pasji. Myślałem, że jestem jej potrzebny, bo dostarczam niebywałej rozrywki, tak się miotając. Nie wiem, co mam myśleć. Oczywiste aluzje, których trudno z Vivere nie skojarzyć, nie pozostawiają złudzeń. Była pani postanowiła się zabawić? Gdzie drugie dno wyjaśniające cel tak ryzykownego ruchu? Co powinienem zrobić, by przetrwać, zarazem kontynuując te cyrkowe podchody?
Zamykam usta, nie chcąc spazmatycznie dyszeć. Oddycham powoli tylko za pomocą nosa, pragnąc oszczędzać cenny tlen. Mam nadzieję, że to tak działa. Zimny płot spływający po mojej twarzy parzy jak łzy żalu. Wpatruję się  z oczekiwaniem w nieodgadnioną ciemność, jakbym prosił, by mnie pochłonęła. Fiolka ciąży w dłoni, zwłaszcza gdy myślę o jej zawartości. Kiedy się poddam i podzielę los Leny? W zasadzie nie do końca — mój odpowiednik nie żyje, więc nie trafię do przedziału dla samobójców, ale od razu daleko w dół. Właśnie, Lena!
Podwijam bluzkę, szukając rany na boku. Gdy ją znajduję — ale dlaczego nie boli? — nie wiem, czy śmiać się, czy płakać. Jestem jak Julia, a Romeo-ciepłe kluchy nie pozbył się widocznie refleksu szachisty. Parszywe wyczucie do zakonników również się odzywa. Życie bywa przewrotne. Karma wraca — a kiedy za te wszystkie okropieństwa dopadnie Vivere? To byłoby coś, a nie mszczenie się na aniele, który tylko chciał skrzydeł. Chciał i dostał — lecz za jaką cenę? Mogłem zaczekać, znaleźć innego Queera lub Queerini. Zbyt kusiła wizja potężnej, wpływowej pani i zerwanie relacji władca-sługa po jednej przysłudze oraz zobowiązaniu się do pełnienia funkcji przewoźnika nad Jeziorem Szeherezady. Aniołowie, jaki ja jestem głupi.
Gdy przyciskam ranę, przed oczami widzę ostrze sztyletu, którym ją zadano. Leny też nie bolało, gdy obudziła się w trumnie? Jak to dokładnie działa? Już nie pamiętam, nie mam głowy do liczb, statystyk. Ofiara budzi się po czterech dniach? Jakoś tak? Dlaczego nie czuję bólu mimo stosunkowo głębokiego cięcia? Gdzie znajduje się granica między żywym a martwym?
Przyciskam fiolkę do serca, które bije jak oszalałe. Wytrzymaj jeszcze trochę, błagam. Nie wypuszczam fiolki. Czy właśnie to powinienem zrobić? Wypić zawartość naczynia i zakończyć swoje życie? Vivere się zapewne nie spodziewa takiego obrotu spraw — liczy na widowisko, walkę. Widzi mnie teraz, obserwuje? Znalazła kogoś, kto wykorzystał mój chwilowy spadek formy i opanował umysł, jakbym był świeżakiem? Kiedy Lena się poddała, skazując na los wiecznie popychanego samobójcy, od którego się tyle oczekuje i wplątuje w dziwne testy — okazujące się wkrótce zupełnie niepotrzebne?
Ale ja nią nie jestem. Posiadam anielskie przywileje, tak łatwo nie odpuszczę. Nie dam Vivere tej satysfakcji, nie zobaczy rozklejającego się mnie, który błaga o litość. Zwłaszcza że w tym przypadku litość brata się z względnie szybką oraz bezbolesną śmiercią. Tak się nie bawimy, nie poddajemy. Kolejny wdech, wydech. Tylko spokojnie, trzeba delektować się każdym oddechem, nie marnotrawić żadnego.
Muszę zabrać się za konkrety. Ile zostało do Ordinarii? Niecałe dwa tygodnie. Zaciskam dłonie w pięść, paznokciami raniąc skórę. Nie zdążę się odrodzić, naprawdę umrę. Coraz bardziej mi duszno, zaraz zacznę się rozbierać. Gorączkowe myślenie nie pomaga, nieustannie odzywa się presja czasu. Gdybym tylko wiedział, jaki dokładnie mamy dzień, ile minęło od zadania rany, pochówku.
Uważanie Ordinarii za jedyny niebezpieczny okres dla nieśmiertelnych to nieporozumienie. Wystarczy zginąć niewiele wcześniej i również można już nie powrócić do żywych, gdy się ma pecha. Na szczęście w swoim przypadku bym nie liczył.
Biorę głęboki wdech, wydech, po czym zamykam oczy. Nim nieruchomieję, ocieram jeszcze mokrą twarz. Gorąca krew dudni w skroniach, nozdrza drgają. Nie tak łatwo się uspokoić. Jak mogę wykorzystać swój dar bądź którąś z anielskich zdolności? Vivere musiała na to wpaść — liczyć, że nie umrę, ale i pozostanę rozkosznie bezbronny.
Czytanie myśli? Niby czyich? Wpływanie na nie? To samo. Chociaż, zaraz... Wciąż chowa się sześć metrów pod ziemią? Ile to dokładniej w przeliczeniu na metry? Jaki mój dar ma zasięg? Nigdy nie dotarłem do granicy, bo nie musiałem. Człowiek uczy się na błędach. Gdybym chociaż był w formie, a nie upadał niczym ten głupi Anioł Stróż sprzed lat.
Pełne skupienie się jest niemożliwością. Nawiedza mnie wizja robaków przegryzających drewno, potem wchodzących do środka... do moich ust, uszu, dziur w nosie. Zaczynam się drapać, chcąc pozbyć się tego dziwnego uczucia. Zdzieram skórę na łokciach o drewniane ściany. Znów czuję mdłą maź w ustach. Tak, panikowanie zdecydowanie mi nie wychodzi.
Jestem wolny, jestem wolny, jestem wolny. Wolnym aniołem. Wolnym Aniołem Ciemności. Nie bezbronną szesnastolatka z klaustrofobią. Mogę więcej, do cholery. Mogę i to zrobię, bo jednak nie chcę umierać. Nie tak, nie teraz, nie dla Vivere. Próbuję przypomnieć sobie, jak się czułem po otrzymaniu nowych skrzydeł. Nowo narodzony. Z czystą kartą. Przywrócony do gry. Przygarnam wrażenie mocy płynącej w żyłach, delektuję się tym. Słyszę odgłos przedzieranego materiału. Nie rozwijam całych skrzydeł. Wysuwam je tylko odrobinę i odrywam jedno duże, czarne pióro.
— Weź się w garść, żałosna imitacjo anioła. Widzisz tę kruczą czerń? Jest jak wydłużone palce Queerów i Queerini. Symbolizuje zemstę, zbrodnię.
Kto się mści, ten się mści. Mocniej zamykam oczy, marszcząc powieki. Pora wypróbować dar, koniec ze złym okresem, słabościami. W prawej dłoni ściskam fiolkę, w drugiej pióro. Wierzchem jednej z nich ocieram mokrą twarz.
Jakaś część mnie odrywa się od ciała, błądzi po warstwie ziemi, próbując wydostać się na powierzchnię. Trafia na stos przegniłych kwiatowych wiązanek, w których roi się od wstęg z napisami pokroju ostatnie pożegnanie. Pochówek na cmentarzu to pochówek na cmentarzu. Kogo obchodzi, że w dość nietypowym miejscu? 
Nie chcę stracić kontaktu, chłonę więc każdą część tego miejsca. Zapamiętuję połyskujące różnokolorowymi szkłami, zapalone znicze na postawionych nagrobkach. Moje myśli idą przez chodnik niczym odwiedzający, szukając czegoś wartego uwagi. Jestem połączony z Queerem — martwym, ale jednak. Ja nie wyczuję człowieka? Ludzkiej krwi? Ludzkiego mięsa? Podążam dalej, ogarniając umysłem cały cmentarz. Pora mi nie sprzyja, nie ma tu żadnej żywej istoty. Muszę przekroczyć mury, iść dalej.
Nie mogę urwać połączenia. Zwracam uwagę na każdą drobnostkę — kostkę na chodniku, zapach nocy, ledwo widoczny sierp księżyca, szum. Wyobrażam sobie, jakbym naprawdę się tu znajdował, aż słyszę szuranie adidasów o podłoże. Narzekałbym na chłód i wiatr. Starał nie rzucać się w oczy. Raczej unikał kontaktu, nie się o niego prosił. Anielska krew płynie w moich żyłach, nie muszę martwić się o niepowodzenie. Skupiam się na widoku bocznej uliczki. Jestem bliżej celu niż dalej. Ten jeden raz czuję, że potrafię i mi się uda.
Myślę, że nastawienie ma moc, bo, niczym na zawołanie, zauważam w oddali sylwetkę. Wtem w moje nozdrza uderza okropny zapach krwi, ale dziękuję za to, przypominając sobie małego, fioletowowłosego Queera w moich ramionach nad jeziorem Szeherezady. Potem odzywa się mój dar — zagłębiam się w myśli dostrzeżonego człowieka. Nie jest łatwo — są niepoukładane, czymś zniekształcone. Wyczuwam woń alkoholu — tak, wszystko jasne. Już wiem, skąd ta determinacja w maszerowaniu przed siebie. Nieświeży zapach nie daje o sobie zapomnieć, taki urok starych, brudnych ubrań. Mam do czynienia z bezdomnym? Co za różnica.
Staram się uporządkować to skupisko chaotycznych myśli. Odrzucam wspomnienie rodziny mężczyzny, poprzednią noc spędzoną na ławce w parku, marzenie o wypiciu chociaż łyka wódki. Im bardziej różnię się od ofiary, tym na ogół jest trudniej. Nie pławię się w szczęściu, tylko męczę z chyboczącym się, mamroczącym pod nosem bezdomnym. Gdybym chociaż miał wybór, mógł znaleźć kogoś innego. Za bardzo odbiegam myślami, bo zapachy stają się mniej wyraźne, nie moje rozmyślania jakby odległe..
I co teraz? Jak mężczyzna może mi pomóc? Na chwilę powracam myślami do stosu wyrzuconych wiązanek. Nade mną nie ma żadnego nagrobka czy innej poważnej przeszkody. Muszę więc tylko nakłonić tego człowieka, by poszedł na cmentarz i zaczął kopać. Tak, tylko.
Podsuwam nieszczęśnikowi przyjemną wizję — on w domu, ciepłym i bogato urządzonym, z rodziną, piękną i młodą żoną podającą najlepszą z nalewek. Brzydzę się, kusząc i podpuszczając przez zapewnianie mężczyzny, że może to wszystko mieć, tylko musi się cofnąć i słuchać wskazówek. Bezdomny się zatrzymuje— progres — ale nadal kołysze i mamrocze pod nosem. Zaciągam się alkoholem, by kontakt był żywy, mocny. Cholera, to chyba wódka, nie znoszę jej.
Dalej, stary, tylko idź na cmentarz. Możesz mieć wszystko, co chcesz. To jest w zasięgu ręki. Znajdziesz łopatę, odkopiesz trumnę, jakoś ją tam odkopiesz przecież i twoje życie się ułoży. Twój wewnętrzny głos się odzywa, najlepszy doradca — słuchaj go, a nie pożałujesz.
Mężczyzna uśmiecha się pod nosem — przypominając zbiega z wariatkowa. Wyglądam pewnie podobnie, tak reagując na dobry znak. Jednak chwilę później bezdomny pada na ziemię, odpływając w nieznaną krainę snów. Cholera. Co ty wyprawiasz? Przecież mnie słyszysz!
Znów w pełni świadomie znajduję się w trumnie. Po zaznaniu w jakimś stopniu wolności wydaje się tu jeszcze ciaśniej. Uderzam się otwartą dłonią w czoło, a pióro spada gdzieś. Nie mam zamiaru go podnosić. Bycie aniołem jest przereklamowane. Za to mocniej ściskam fiolkę. Już czas? Nie, na pewno nie. Wplatam palce we włosy, po czym ciągnę te nieznośne kosmyki w przeklętym, szarofioletowym odcieniu. Myśl, myśl, myśl.
Uczepiam się wspomnienia rodziny bezdomnego. Musiałeś ich kochać, człowieku, musiałeś. Jak najmocniejszą wódkę, do cholery. Wstajemy, stary, wstajemy. Przypominam sobie charakterystyczny zapach nocy oraz wszelkie wyprawy na cmentarz, marzę o gwieździstym niebie i księżycu, szumie zawziętego wiatru. Wstajemy, stary, wstajemy, już było dobrze. Możesz to zrobić, być szczęśliwy, z rodziną i tym cholernym alkoholem, jaki ci się tylko zamarzy. Jedynie chodź na cmentarz, kop. To takie łatwe, takie banalne, takie proste. Wstajemy, stary, wstajemy. Uwierz, że majowe noce również bywają zimne. Lepiej wstać z tego cholernego chodnika, iść do ogniska... albo palącego się znicza, jak nie ma innego wyjścia! Wstajemy, stary, wstajemy, proszę, błagam, wstajemy.
Nagle pojawia się nowy zapach. Świeża krew, drzewo sandałowe i wanilia. Dobry, mały... i martwy Queer. Chwila. Nie, Vivere, nie bądź tak okrutna, nie tak, nie. Podążam myślami za zapachem, wiedząc już, do kogo może należeć. Aż gryzę się w język, widząc zdezorientowaną Lenę krążącą po cmentarzu. Aua. Zaschło mi w gardle, ale i tak wypluwam mdłą maź, chcąc pozbyć się metalicznego posmaku z języka. 
Co ta dziewczyna tutaj robi? Sprawka Vivere? Tak właściwie... znajdujemy się na gnieźnieńskim cmentarzu? Lena go zna? Nić porozumienia z bezdomnym pryska jak bańka mydlana. Szesnastolatka znajduje się bliżej, wydaje bardziej namacalna... żywa w tym braku życia w sobie. Łączy nas jakaś więź, wtedy zawsze łatwiej nawiązać kontakt.
Nienawidzę cię, Vivere. Będę walczyć o każdy oddech, choćby tylko po to, by patrzeć, jak przegrywasz z wesołą ferajną. Jedynie po to, by być świadkiem twojej porażki. Obiecuję. Nie poddam się, póki tak się nie stanie. Za nic. Wreszcie mam jakiś cel na dłuższą metę.
Nie muszę się starać, by czuć strach Leny. Nie kłopoczę się więc również z przywoływaniem wspólnych wspomnień, kiedy próbuję wtargnąć do umysłu dziewczyny. Tak proste. Przez naszą relację? Przez słabość niedoświadczonej nastolatki? Kto wie? Warto bawić się w nakłanianie? Vivere mnie tu uwięziła i sprowadziła Mikler z innego powodu. Mam ja poprosić.
Poprosić po tym wszystkim, co i jak zrobiłem. Poprosić o ocalenie, gdy sam skazałem ją na coś podobnego. Przykładam do nosa fiolkę. Wyobrażam siebie w niebieskiej koszulce i spodniach, błądzącego po ośrodku przypominającym szpital. Nie, sytuacja jest inna. Ja umrę, nie trafię do przedziału, ale do piekła. Muszę spróbować.
Lena, pomóż mi — przesyłam.
Względnie się uspokajam i składam ręce, ściskając między nimi naczynie. Skupiam się wystarczająco, aby zauważyć zatrzymującą się nastolatkę.
Milan? Też tu jesteś? A gdzie byłeś przez te kilka dni? — odpowiada.
Zaciskam dłonie w pięści, triumfując. Tym razem to fiolka gdzieś spada, ale wreszcie wierzę, że jej nie potrzebuję.
Pomóż mi, proszę, pomóż — kontynuuję.  Znajdź śmietnik czy coś takiego. Stos starych wiązanek takich rzeczy. Odgarnij je i mnie odkop, błagam.
Odkop... co?  — zdumiewa się, ale idzie i czuję, że się zbliża.
Może miałem rację i to rzeczywiście cmentarz w Gnieźnie, dobrze znany Miklerom.
Mika cię szukała przez te kilka dni... my też — przekazuje Lena. A ja dosłownie przed chwilą się tu obudziłam i nic nie rozumiem.
Przypominam sobie sen. Rzekoma ciocia Alexandra — moja siostra, tak, tak.
Okej, okej, miło. Tylko odkop mnie najpierw, dobrze? To chyba niżej niż normalnie, w sensie trumna, nie trzeba dużo kopać, dasz radę. Znajdziesz coś. Tylko mnie odkop, sama wiesz, jak to jest — ponawiam, nie myśląc o tym, jak brzmią moje ostatnie słowa.  
Dzięki Bogu, nastolatka znajduje łopatę i po zgarnięciu kwiatów zaczyna kopać. Mógłbym ją jakoś mobilizować, czcić Dzień Doceniania Ofiar, ale tylko leżę wyjątkowo spokojnie, powoli oraz cicho oddychając. Chowam fiolkę w kieszeni spodni, by dziewczyna o nią nie pytała. Wciągam zapach wilgotnej ziemi, w której żerują robaki. Na szczęście jednak nie trafią do mojego nosa ani nigdzie indziej, gdzie mogłyby boleśnie dać o sobie znak.
Powiem ci. Mówiąc jej — słyszę jakby echem własne słowa, które powiedziałem do Ty'a całkiem nieświadomie. Pora opowiedzieć się po któreś ze stron. I Stron. Vivere jeszcze pożałuje.
Trzymaj się — prosi Lena. 
Ten łagodny, wysoki głos tuli mnie jak do snu. Przymykam oczy.
Już coraz bliżej. Całkiem blisko.
Kiwam głową, nie unosząc powiek. Kręci mi się w głowie od tego gorąca.
Hej, Milan, odpowiadaj!
Tak, tak — przekazuję od niechcenia.
Wtem rozlega się trzask i czuję nieznaczny wstrząs. Modlę się, by to łopata w coś uderzyła. 
Słyszałeś coś? — pyta Lena.
Tak, tak! — przekazuję, tym razem nie od niechcenia.
Chyba nie ja jestem tu aniołem. Cholernie złośliwy, sarkastyczny los — jeszcze z tobą nie skończyłem! Podśmiewam się pod nosem, zgarniając włosy lepiące się do spoconej twarzy. Mokre dłonie wycieram o jeansy. Chwilę później słyszę kolejny pocieszający dźwięk, tym razem jeszcze mocniejszy.
Dokopałaś się?  dopytuję. 
Tak, już, już, jakoś to otworzę — zapewnia Lena. Spokojnie, mam łopatę jakiegoś grabarza. Nie straszne mi żadne zamknięcie.
Nie muszę się skupiać, nawet wykorzystywać anielskiego daru, by widzieć jej uśmiech. Czekam spokojnie, a tu wieko zaczyna się otwierać, skrzypiąc. Znów zachciewa mi się szalenie chichotać, jakby otwierały się przede mną bramy niebios. Im wszystko bardziej jest popieprzone, tym bardziej czuję, że żyję. 
— Czekaj, muszę się gdzieś podziać. Wąsko kopałam, mam mało miejsca, by ustać poza — opowiada dziewczyna. —  Okej, już otwieram do końca. Nie dostań szoku tlenowego. Spokojnie, wdech, wydech.
Popycham wieko, nie wstając jeszcze. Spoglądam na gwiaździste niebo — bezdomny mógł je ze mną oglądać, ale wybrał przygody z Morfeuszem. Tyle razy porównywałem Lenę do Śnieżki — teraz to raczej ja robię za księżniczkę a ona za księcia. Na szczęście nie trzeba mnie wybudzać, tylko wystarczyło odnaleźc.
— Lubię cię, Lena! — sapię.
Sympatia wychyla się, zaglądając do środka, po czym zasłania usta, jakby chciała się roześmiać. Z jej nosa kapie krew.
— To nic, zdarza się przy alergii. Ta krew z nosa. Wychodzisz czy mam zamknąć? — pyta. — Domyślam się, że nie mogłeś się teleportować. Teraz już możesz? Zabierzesz nas do domu? To znaczy, do ŚMIERCI NATURALNEJ?
Wstaję powoli, rozmasowując kark. Rozkoszuję się świeżym powietrzem. Aniołowie, dziękuję. Kręcę głową, nie spiesząc się.
— Słucham? — duka zdziwiona Lena.
Nie wiem, jak dodać sobie otuchy. Czuję, że nic nie osiągnę, wykorzystując dar do uspokojenia towarzyszki. Trzeba sobie jakoś naturalnie radzić.
— Musimy porozmawiać — tłumaczę.
— Tu? Teraz? — parska. — Uderzyłeś się w głowę? Kiwaj nią, kiwaj. Znam twój ból. Chodź chociaż na górę albo...
Demonstruje, jak zamknęłaby trumnę. Podrywam się więc, już w jakimś stopniu lepiej czując po tym stresie i wysiłku psychicznym. Okazuje się, że miałem rację. Nie zakopano mnie tak głęboko, jak na ogół się robi. Łatwo wdrapujemy się i lądujemy w starych wiązankach. Cieszy mnie nawet zapach przegniłych kwiatów.
— Musimy porozmawiać — powtarzam.
Co zrobić, by się ocalić? Pamiętam, jak całowałem mokrą od łez twarz dziewczyny. Nawet w śnie zapach róż był intensywny. Oczyma wyobraźni spoglądam na dwa czerwone baloniki. W mojej głowie wciąż krążą słowa o nielotnej ptaszynie. Widzę Lenie w stroju z SAMOBÓJSTWA, potem w pasiastym, a na końcu w hipisowskiej wariacji. Słyszę zmartwiony głos szesnastolatki i jej usypiające: spokojnie
Ona mnie znienawidzi, odsunie się... nie pomoże. Nie mogę ciągnąć kłamstw, a prawda zabawi się w grabarza. To ostatnia szansa, ostatnia próba. Najbardziej ryzykowna, ale warta, jeśli mam osiągnąć cel.
Patrzę głęboko w duże, przerażone oczy Leny, po czym nachylam się, przymykając powieki. Muskam delikatnie jej miękkie usta, wciągając zapach wanilii i drzewa sandałowego. Tak znajomy, że to niepokojące. Aż kręci mi się w głowie z nadmiaru emocji. Jakbym wrócił do trumny. Napieram mocniej wargami, czując, jak dziewczyna nieśmiało oddaje pocałunek. Dłonią gładzę ją po policzku, a gdy odrywamy się od siebie, tym razem nie opieram czoła o czoło Leny, ale chowam głowę w zagłębieniu jej szyi. Czuję chłodne palce przeczesujące moje włosy.
— Jestem martwa. — Słyszę.
Przypominam sobie Queera ze snu, który tylko w nim miał szansę dorosnąć i kogoś pokochać.
— Jak my wszyscy — dopowiadam. 
Mam nadzieję, że, gdy tylko chcę, potrafię być przekonujący. Unoszę głowę, ale nie oddalam się. Dziewczyna tuli mnie do piersi niczym syna marnotrawnego, nie przestaje również głaskać.
— Popełniłem błąd — wyznaję, a głos mi się łamie. — Wiesz, że nie miałem wyboru z Vivere i stałem się jej Aniołem Ciemności.
Lena nic nie mówi, tylko składa na moim czole krótki pocałunek. Coś ściska mnie w żołądku, ale nie zamierzam przestać.
— Nie miałem wyboru. Oczekiwała czegoś. Wiedziałem, że jak odmówię, to mnie zabije, a i tak znajdzie kogoś innego, kto to zrobi, więc na jedno wyjdzie — ciągnę powoli. — Nie byłaś tchórzem. Nie targnęłaś się tak po prostu na własne życie. Nie miałaś wyboru.
— Nie rozumiem — mruczy dziewczyna, po czym odrywa rękę od moich włosów. — Jak nie miałam i skąd to wszystko wiesz? Nie strasz mnie.
— Bo ja ci to zrobiłem — wyrzucam z siebie i przełykam głośno ślinę.
Odsuwam się, po czym klękam naprzeciwko towarzyszki, która kręci głową, wciąż nie wiedząc, o czym mówię.
— Zrobiłem ci to, co ona mi teraz zrobiła... ja cię pogrzebałem, a ty mnie uratowałaś — objaśniam, wyjmując z kieszeni fiolkę.
Nastolatka wstaje, ale jeszcze nie odchodzi. Drapie się po głowie i patrzy na mnie jak zbity pies. Wiatr targa jej rozpuszczonymi włosami.
— Co to jest? — pyta drżącym głosem, wskazując na naczynie.
— Trucizna — mówię, po czym wstaję. Szesnastolatka zaczyna się odsuwać, więc unoszę rękę, chcąc ją uspokoić. — Spokojnie, tylko coś ci pokażę.
— Przerażasz mnie — szepcze Lena, rozglądając się. Nie miałaby dokąd uciec. — Proszę, teleportuj nas do reszty, wtedy porozmawiamy.
Podciągam koszulkę, by pokazać jej bliznę po ranie zadanej sztyletem. Nastolatka milknie, wiedząc, że ma niemal taką samą.
— Istnieje takie ostrze, które działa tak, że... Twoje ciało nie przejawia żadnych oznak życia przez cztery dni. Jak w Romeo i Julii. Pochowali cię... obudziłaś się potem w trumnie. Z tą fiolką. Musiałaś się kiedyś poddać — precyzuję.
Lena chowa twarz w dłoniach, niespokojnie drepcząc w miejscu. Mruczy coś. Nie słyszę wszystkiego, ale to prawdopodobnie coś w stylu: jak mogłam być taka głupia? Po chwili dziewczyna sięga po łopatę i zaciska na niej ręce. Tak, Milanie Montero, może właśnie w ten sposób to się skończy — dostaniesz ze szpadla w łeb od pacyfistki.
— Myślisz, że to nie twoja wina? — pyta dziewczyna, śmiejąc się nerwowo. — Że nie miałeś wyboru? To znów jest jak kiepska młodzieżówka. A ty jesteś złym chłopcem, którego ma usprawiedliwiać trauma z dzieciństwa, byś nie był złym chłopcem, ale skrzywdzonym.
Ile wie o pożarze, śmierci taty i stanie matki po tym wydarzeniu? Skojarzyła z blizną Miki, śladami na moich rękach? Ty-papla jej mówił?
— Nie jesteś nawet złym chłopcem, tylko mężczyzną. Za tobą sto lat bycia z życiem i śmiercią twarz w twarz — dopowiada, jeszcze ciszej. — Nie powinieneś z nimi pogrywać.
Unikam jej wzroku, choć jeszcze nie wszystko stracone.
— Chodźmy do domu — proponuję. — Teleportuję nas. Na pewno się martwią. Nie masz telepatycznego kontaktu z Ty'em?
W milczeniu obserwuje, jak Lena zaczyna płakać. Wargi jej drgają, gdy łzy spływają po zaczerwienionych policzkach. Znów mruczy pod nosem. Z ruchu jej ust i tym razem odczytuję: jak mogłam? Jak mogłam być taka głupia, taka głupia?
— Jednak nie ja tu jestem największym desperatem — stwierdza, odrzucając łopatę i podając mi rękę. Patrzy w zupełnie inną stronę. — I nie ja jestem naprawdę martwa.
Przenoszę nas. Gdy lądujemy, nastolatka jak oparzona odrzuca moją dłoń. Czuję, jakbym dostał w twarz. Spostrzegam, że trafiliśmy do któregoś z pokoi w ŚMIERCI NATURALNEJ.
— Dom i nasi... — mruczy Lena. — O czym najintensywniej myślałeś?
— O bólu — odpowiadam szeptem.
Niemal w tym samym momencie nasz wzrok pada na jedną z komód, na której leżą okulary z pękniętą szybką. Którego z niebieskookich brunetów? Słychać wodę lecącą z kranu. Dopadamy do drzwi prowadzących do łazienki, nie myśląc o tym, dlaczego jest osobista, skoro wcześniej znajdowała się tylko wspólna na korytarzu. Kto tego tak bardzo pragnął, że się pojawiła?
— O mój Boże — szepcze Lena, a ja muszę przytrzymać się framugi. Intensywny zapach zwala z nóg.
Kołysząc się, podbiega do wanny, w której leży nieprzytomny Iker — widać go pod taflą zbroczonej krwią wody, która niemal się wylewa. Dziewczyna podrywa chłopaka, zarzucając sobie jego rękę na ramię. Niedobrze mi na widok pociętych nadgarstków. Woda podlewa mi stopy, dopływając dotąd i mocząc nogawki. Stoję nieruchomo jak skamieniały. Co mnie jeszcze zaskoczy?
— Nie, nie, nie, kochanie — powtarza gorączkowo Lena, próbując wyczuć puls Arcany. Cała przemoczona porusza jego mokrym ciałem, próbując coś wskórać. — Co się dzieje?! Nawet jeśli jest duszą poza przedziałem, jest aniołem! Dobrym Stróżem! Nie ma Ordinarii!
Patrzę z bezradnością, jak nastolatka zaczyna jeszcze bardziej płakać, tuląc do siebie Arcanę przypominającego już nie człowieka a topielca.
— Tak się czasem zdarza — objaśniam. — Jeśli ktoś umiera niewiele przed Ordinarią, może się nie odrodzić. W każdym razie nie szybko. Może najpierw naprawdę umrzeć, potem ewentualnie powrócić...
— Nie, nie, nie — znów mruczy dziewczyna. — Tyle krwi... Ty! — woła. 
Z telepatią jak z teleportacją — gdy jej potrzebujesz, nie licz na ratunek, tylko wrzeszcz, bo nic innego ci nie pozostaje.
— Ty, do cholery! — wyje dziewczyna, szlochając. Przy zbladłym Arcanie wydaje się jeszcze bardziej zaczerwieniona. Drży, kołysząc chłopaka. — Proszę, proszę. Co jest z wami, facetami? Czy nie mogę mieć obu z was? — Ściska w dłoni naszyjnik. — Moich dobrych facetów.
Próbuję wyciągnąć rękę, ale nie jest mi dane zrobić nic więcej, bo dziewczyna od razu zastrzega:
— Nie dotykaj go!
Odgarnia mokre włosy z jego twarzy. Przykłada policzek do zimnych, sinych ust. 
— Ty nie reaguje na telepatię ani nic — mówi to co oczywiste. —  Nikt, nikt nie odpowiada. To przecież ŚMIERĆ NATURALNA. Co z nami nie tak, że nas spotykają takie rzeczy? I, Iker, Boże, Iker, dlaczego? To nie wyjście, wiesz o tym, kochanie, wiesz...
Wspominam, jak przeprosiłem go za oskarżenia o tchórzostwo. Pamiętam dobrze wymowne słowa: nie miałem wyboru, gdy musiałem się zastrzelić, by nie dorwali reszty przez moje wspomnienia. Nigdy nie miałem wyboru. Wreszcie go zyskał. I wykorzystał.
— On zasługuje na drugą szansę bardziej ode mnie — wyznaje Lena przez łzy. — Powinien wziąć udział w teście, gdyby przywrócili przedziały. Zaraz... przedział. Zabierz nas do SAMOBÓJSTWA!
Ledwo powstrzymuję się od parsknięcia pustym śmiechem.
— Przedział zwolenników Vivere —  przypominam. —  A mu i tak już nic nie pomoże. Odszedł. Już na drugą stronę. Do Artura. Jak chciał. Nie ma trzecich szans.
— Zrób to — powtarza. — Ten jeden, jedyny raz nie dla siebie... zrób coś i pokaż, że żyjesz, Milanie Montero, bo ty może jeszcze masz drugą szansę.
Szesnastolatka, drżąc, opiera brodę o czubek głowy Ikera. Kładę swoją dłoń na jej ramieniu, nieśmiało patrząc dziewczynie w oczy. Sama tego chce — będzie winna, jak przeniosę nas w sam środek maskarady i zostaniemy przywitani toporkami. Muszę się mocno skupić — myśleć nie tylko o zbyt dobrze znanym przedziale, ale i bezpieczeństwie. Swoim też.
Dostajemy się do pomieszczenia, w którym wszystko pomalowane jest na biało. Chodzi o to, w którym rozmawia się z archaniołem, załatwiając pozwolenie na udział w teście? Bezpieczne, bo nikomu niepotrzebne po uwolnieniu dusz?
Lena czule układa Ikera na podłodze i nachyla się nad nim. Ujmuje bladą twarz w dłonie. Ma zaciśnięte usta z determinacji i łyka powietrze, jakby się nim krztusiła — wszystko, by tak nie szlochać.
— Okej, kochanie, wszystko będzie dobrze — mówi cicho, jak do mnie, gdy dokopywała się do trumny. Aż na moment zamykam oczy. — Czekamy. Ułoży się. Masz nas, kochamy cię. Tak strasznie cię kochamy. To złamie Moriatemu serce.
Mam ochotę westchnąć, widząc bezsensowność tego przedsięwzięcia. Rozglądam się, nadsłuchując, czy nikt nie nadchodzi. Sam muszę o tym myśleć, bo moja towarzyszka zupełnie odleciała.
Lena nachyla się nad bezpowrotnie — czego najwyraźniej nie rozumie — martwym Ikerem, aż stykają się nosami. Splata palce z tymi u jego dłoni. Wciąż nie mogę patrzeć na ślady po cięciach, nie lubię takich widoków. Wolę chyba wystające kości niż podcięte żyły, bo jestem dziwnie wrażliwy na tego typu krwotoki. Czuję się nieswojo, patrząc na prześwitująca, niebieskawą sieć na swoim nadgarstku.
— Kochamy cię — powtarza szesnastolatka niczym mantrę.
Gdyby wskrzeszanie było takie proste, hasałbym z rodzinką na łące i pił sok porzeczkowy. Brzydzi mnie widok ran Arcany, lecz nie mogę się powstrzymać, by znów na nie nie spojrzeć. Wydają się jakieś inne.
— Lena... — zaczynam.
— Tylko nie mów, że to nic nie daje, widzę! — odparowuje jak nie ona.
— Cięcia. Zaczynają się zasklepiać — informuję.
Szesnastolatka przenosi niżej dłonie, ściskając je ostrożnie poniżej ran. Na jej twarzy pojawia się cień uśmiechu. Całuje delikatnie szramy, nie zważając na... całokształt. Aż mi niedobrze.
— Mówiłam, mówiłam — przypomina z triumfem, ukazując szereg zębów. — To jego przedział. Jego nadzieja.
Wtem Iker otwiera oczy i usta niczym zbudzony zombi, po czym wypluwa wodę, kaszląc. Wyrywa ręce, ze zdezorientowaniem spoglądając na miejsca, w których powinny być rany, a widnieją jedynie ledwo wyraźne ślady. Także one powoli zanikają.
— Nadgarstki jak nowe — komentuje Lena, znów bardziej płacząc.
Arcana bierze głośny wdech, przeczesując mokre włosy.
— Tylko sprawdzałem, co się dzieje z duszą poza przedziałem — bełkocze, jakby już prawie nic mu nie dolegało. — Jako nieśmiertelny. Już zapomniałem, jak to bywa niedługo przed Ordinarią — tłumaczy swoje zachowanie.
Dziewczyna znow go do siebie przyciąga, mierzwiąc włosy będące w opłakanym stanie.
— Już zaczynałam myśleć, jak to teraz będzie. Zupełnie odwrotnie. Patrzyłabym na tatę i myślała o tobie, tęskniąc. Moriaty by uschnął. Jesteś lepszy od jego ulubionej pizzy. Ty by totalnie sfiksował. Głupi, głupi, głupi — mruczy. — Już cię nie lubię. Kocham. Ale już nie lubię.
Nie mogę się nie uśmiechnąć. Zostawiam ich samych niczym spragnionych kochanków, nie nadając się do rodzinnej sceny bliskich sobie osób, które połączyło cierpienie i utrata Stelli. Wychodzę z pomieszczenia i dopiero wtedy zdaję sobie sprawę, że popełniam błąd. Wyczuwam znajomą osobę, ale nie mam szansy w żaden sposób zareagować, bo coś podrywa mnie do góry i uderzam o ścianę, po czym już nic nie czuję.

KONIEC KSIĘGI II

6 komentarzy:

  1. Pędzisz z tym dodawaniem rozdziałów jak maszyna z turbodoładowaniem! Ledwo nadrobiłam jeden a tu już kolejny!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak jakoś wyszło, hah. :)

      Usuń
    2. Dobra, ty moja torpedo (od dziś zmieszasz ksywę!), przeczytałąm w pociągu i powiem, że tak mniej wiecej do połowy było cholernie nudno. Naprawdę można było to skrócić. Ogólnie lubię rozważania bohaterów, ale tego było troszeczkę za dużo jak na mój gust. Potem oczywiście, nie wiedziałam co się dzieje, aż w końcu olśnienie, BUM, zdziwienie, onieśmielenie i pytanie "Gdzie,do cholery ja się pytam, jest ciąg dalszy?", a go nie ma. Jako że go nie ma, to pewnie pojawi się, kiedy (tak jak teraz) powinnam wkuwać do rachunkowości podatkowej... szczególik...
      Ogólnie naprawdę było świetnie. Choć akurat nie pojmowałam, dlaczego wymieniali się śliną. Jakoś tak nigdy ich nie łączyłam, a tu nagle ślina... Ale wiem, że ja sporo u cb nie ogarniałam, więc może i to pominęłam.
      Weny, czasu, sprawnego kompa i pozdrawiam
      ROLAKA z http://granica-olimpu.blogspot.com

      Usuń
    3. Yay, uroczo. Wiesz co? Ja to się trapiłam, czy tego raczej za mocno nie skróciłam, więc chciałam wydłużyć.XD Dobrze, że tego nie zrobiłam, bo serio mogło się trochę ciągnąć. No i też rozdział ma więcej słów niż zwykle, więc może się jeszcze bardziej tak zdawać.
      Hah, znam to wyczucie autorów. Kiedy się nie ma czasu, akurat wszędzie nowe posty... Takie życie.
      Co do wymieniania śliny (<3) zwróć może uwagę na myśli Milana. Na to, jak boi się o siebie, chce, by Lena mu pomogła, nie odrzuciła po wyznaniu o przysłudze dla Vivere.
      Dziękuję, wzajemnie. :)

      Usuń
  2. Nie lubię tytułu tego rozdziału, wiesz? Bo pozwoliłam sobie wygooglować znaczenie cyklamenów i zachwycona to ja nie jestem, ej!
    No, ale po kolei.
    Zastanawiało mnie położenie, w jakim znalazł się Milan. Kto chciał się go pozbyć w taki sposób? Vivere? Całkiem prawdopodobne, choć wątpię, aby zrobiła to hmm... własnoręcznie. Czy coś mi umknęło?
    Aj, ja bym padła na jego miejscu i zapłakała się cała na śmierć, jakby to mnie tak żywcem pochowali. Klaustrofobia to takie cholerstwo, że głowa mała! Pół biedy, jak wrodzona, a jak człowiek się nabywa jej z wielkiem, w przypadkowym okolicznościach to jeszcze gorzej! Wracając do tematu - drżałam trochę na myśl o tym, co się stanie z tym aniołkiem. Serio. No, ale chciał walczyć, próbował. Raz się nie udało, ale zjawiła się Lena wybawicielka... I to mi nie pasuje! No kurczę, jakby to ukartowane było, aby przyznał się do swoich win, bo przecież jakoś nie mógł się do tego wcześniej zmobilizować. I ten pocałunek. Sadystka. No, ale powiedział. I ona go otrąciła. Bo tak przecież musiało być, eh... I na koniec jeszcze Iker. Czemu go tak nie lubisz, co? :D Umarł, ale ożył. Chwała ci! Tylko co z Milanem? Tak się nie kończy, wiesz? Toż to karalne powinno być.
    Eh, jednym słowem - rozdział petarda! Aż nie mogę się doczekać dalszej części. Weny!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Och. Nie zostało wytłumaczone, kto to tak naprawdę zrobił, można się jedynie domyślać... i czekać na 31 rozdział. Ooo, tak, ja bym chyba od razu sięgnęła po fiolkę, bo zakopanie żywcem mnie tak przeraża, że tragedia... Taaak, no i ten ironiczny wydźwięk. Nadeszła wiekopomna chwila wyznania grzechów przez Milana. Ups, więc i na konsekwencje. Ja Ikera kocham, dlatego go krzywdzę.XD Oj.
      Dziękuję, wzajemnie. :)

      Usuń

Komć – głask dla psa. :)

Archiwum bloga

Obserwatorzy

Kaolia Sidereum Graphics
Kredyty Grafika
Obrazek