† † †
Nie mogę oderwać
wzroku od niezwykłych fioletowych oczu, które wpatrują się we mnie z równym
zainteresowaniem i czymś, co podpiąłbym pod sympatię. Duży, bujany fotel
sprawia, że dziecko podśmiewa się pod nosem, przez słomkę sącząc swój krwisty
koktajl. Wydaje przy tym prześmieszne dźwięki niczym niepohamowanie delektujący
się wampir. Chłopiec naciągnął niemal pod samą szyję ciepły, bordowy koc,
zakrywszy wszystko prócz rumianej główki wychylającej się wciąż z ciekawością.
Zaciskam zmarznięte
dłonie na kubku z gorącą herbatą owocową. Opieram się, półleżąc na własnym
bujanym fotelu. Wciąż spoglądam na małego towarzysza, częściowo jednak
poświęcam uwagę czemuś innemu. Spokoju nie daje mi kwiecista tapeta, którą
oklejono ściany w tym pomieszczeniu. Nie mogę chwycić myśli, która mnie przy
niej zawzięcie trzyma. Krążę więc tylko bez celu wokół świeżo rozkwitniętych,
istniejących jedynie na płaszczyźnie róż.
— Proszę pana... —
pyta chłopiec, na chwilę odciągając od słomki zakrwawione usta.
Jedna z moich dłoni
nie przytrzymuje już kubka, tylko sięga do srebrnego naszyjnika zawieszonego na
szyi. Trzeba być mną, by złapać się na taką zbieżność imion. Czy mały Alexander
upodobni się pewnego dnia do Alexandra Vivere? Myślę, że mógłbym być dumny,
gdyby ojciec Leny wszczepił mu kilka przydatnych cech.
— Nie będziesz
krzyczał? — upewnia się dziecko, a ja tylko kręcę powoli głową, uśmiechając się
półgębkiem, jakby taki stan rzeczy był oczywisty. — Nie lubisz, gdy pytam o
babcię i ciocię. Może nie krzyczysz, ale się smucisz. Nie chcę, byś się smucił.
Zaciskam zęby, by nie
westchnąć ze zrezygnowaniem. Powstrzymuję się od wysłania spojrzenia pełnego
politowania. Nagle herbata przestaje błogo ogrzewać, tylko wręcz parzy mnie od
środka. Drżącą dłonią odstawiam kubek na stolik, niemal wylewając jego
zawartość, po czym ukrywam trzęsące się ręce pod kocem.
Czy dzieci muszą tyle
pytać do upadłego? Sam z przyjemnością znów stałbym się częścią strony czynnie
irytującej a nie irytowanej. Zadyszy się malec kiedyś, a ja z nim. Jednak
wzruszam całkiem niewinnie ramionami, po czym biorę kolejny łyk smacznej
herbaty. Malinowy posmak przyjemnie łechce moje kubki smakowe, a ciepło
nieśpiesznie rozchodzi się po klatce piersiowej.
— Chcesz odwiedzić
moją rodzinę — stwierdzam.
Chłopiec kiwa
energicznie, oblizując usta, by nie utracić ani kropli cennej krwi.
— Dlaczego akurat
babcię i ciocię? — dopytuję niewinnie, nie chcąc się niebezpiecznie
zagalopować. — A może dziadka, co? Dawno żaden z nas u niego nie był.
Alexander krzywi się,
jeszcze bardziej chowając pod potężnym kocem. Wydaje się taki mały i kruchy.
Jego charakterystyczne, fioletowe włosy odznaczają się na fotelu z pomalowanego
na biało drewna. Odruchowo przeczesuję dłonią kosmyki swoich.
— Dziadek jest martwy — przypomina dziecko.
Jak my wszyscy.
— Nie lubię cmentarzy
— tłumaczy dokładniej chłopiec. — A u babci i cioci nigdy nie byłem. Choć są ci
bliskie.
Rejestruję intensywny
zapach świeżych róż.
— To tylko moja krew.
Jak ta w twoim kubku.
Wyrywam się ze szponów
złośliwego Morfeusza, z powodzeniem uciekając od dezorientującego snu. Niestety
po zbudzeniu nie jest lepiej, tylko wołać o pomstę do nieba. Łaskawie proszę o
dobicie. Co to ma być? Boże, aż mi się zachciewa w Ciebie wierzyć. Może
pojawiłaby się wtedy jakaś nadzieja, chociaż jej cień. Wyblakły, ledwo widoczny
cień. Próbuję się teleportować. Cholera, znowu nic. Na co ta przydatna
umiejętność, skoro założenie blokady jest tak łatwe i ostatnio nadużywane?
Gdy przygryzam wargę,
czuję słodką krew. Zobaczymy, czy po rytuale dostałem także Queerowską zdolność
do umiłowania ludzkiego ciała w tym mocno niepokojącym znaczeniu. Znów uderzam
o sufit, tym razem pięścią, aż przeszywający ból zbyt mocno daje o sobie znać.
Zaraz przywalę o ścianę głową — i znów, i znów, i znów — może kiedyś ją sobie
rozwalę i słodko zasnę — tym
razem na o wiele dłużej. Nie, żadnego końca — to nie może mieć takiego finału.
Nie może, nie takiego, nie. Mam jeszcze czas, nie odleciałem.
Gdyby nie to duszne
powietrze wzmagające przerażenie związane z uwięzieniem, może nawet mógłbym
racjonalnie myśleć. Klaustrofobia nie dokucza mi bardziej niż przeciętnemu
zjadaczowi chleba, więc powinno minąć jeszcze trochę czasu, nim mi odbije i zacznę
zdzierać materiał ze ścian, jeść własne włosy i bawić się w Queera czystej
krwi.
Jestem wolnym Aniołem
Ciemności, przypadł mi całkiem niezły dar, więc wypadałoby przestać zachowywać
się jak bezbronna dziecinka i zacząć działać. Tak, działać, sześć stóp pod
ziemią. Dlaczego nie?
Opanowuję drżenie
dłoni i próbuję zrobić z nimi coś pożytecznego. W kieszeni spodni znajduję
fiolkę — cholera. Postarano się, nie ma zmiłuj. Kto wie o Lenie? Vivere by mnie
nie zabiła — nigdy nie obiera prostych rozwiązań, woli się bawić ofiarami,
powoli doprowadzać je do szewskiej pasji. Myślałem, że jestem jej potrzebny, bo
dostarczam niebywałej rozrywki, tak się miotając. Nie wiem, co mam myśleć.
Oczywiste aluzje, których trudno z Vivere nie skojarzyć, nie pozostawiają
złudzeń. Była pani postanowiła się zabawić? Gdzie drugie dno wyjaśniające cel
tak ryzykownego ruchu? Co powinienem zrobić, by przetrwać, zarazem kontynuując
te cyrkowe podchody?
Zamykam usta, nie
chcąc spazmatycznie dyszeć. Oddycham powoli tylko za pomocą nosa, pragnąc
oszczędzać cenny tlen. Mam nadzieję, że to tak działa. Zimny płot spływający po
mojej twarzy parzy jak łzy żalu. Wpatruję się z oczekiwaniem w
nieodgadnioną ciemność, jakbym prosił, by mnie pochłonęła. Fiolka ciąży w
dłoni, zwłaszcza gdy myślę o jej zawartości. Kiedy się poddam i podzielę los
Leny? W zasadzie nie do końca — mój odpowiednik nie żyje, więc nie trafię do
przedziału dla samobójców, ale od razu daleko w dół. Właśnie, Lena!
Podwijam bluzkę,
szukając rany na boku. Gdy ją znajduję — ale dlaczego nie boli? — nie wiem, czy
śmiać się, czy płakać. Jestem jak Julia, a Romeo-ciepłe kluchy nie pozbył się
widocznie refleksu szachisty. Parszywe wyczucie do zakonników również się
odzywa. Życie bywa przewrotne. Karma wraca — a kiedy za te wszystkie
okropieństwa dopadnie Vivere? To byłoby coś, a nie mszczenie się na aniele,
który tylko chciał skrzydeł. Chciał i dostał — lecz za jaką cenę? Mogłem
zaczekać, znaleźć innego Queera lub Queerini. Zbyt kusiła wizja potężnej,
wpływowej pani i zerwanie relacji władca-sługa po jednej przysłudze oraz
zobowiązaniu się do pełnienia funkcji przewoźnika nad Jeziorem Szeherezady.
Aniołowie, jaki ja jestem głupi.
Gdy przyciskam ranę,
przed oczami widzę ostrze sztyletu, którym ją zadano. Leny też nie bolało, gdy
obudziła się w trumnie? Jak to dokładnie działa? Już nie pamiętam, nie mam
głowy do liczb, statystyk. Ofiara budzi się po czterech dniach? Jakoś tak?
Dlaczego nie czuję bólu mimo stosunkowo głębokiego cięcia? Gdzie znajduje się
granica między żywym a martwym?
Przyciskam fiolkę do
serca, które bije jak oszalałe. Wytrzymaj jeszcze trochę, błagam. Nie
wypuszczam fiolki. Czy właśnie to powinienem zrobić? Wypić zawartość naczynia i
zakończyć swoje życie? Vivere się zapewne nie spodziewa takiego obrotu spraw —
liczy na widowisko, walkę. Widzi mnie teraz, obserwuje? Znalazła kogoś, kto
wykorzystał mój chwilowy spadek formy i opanował umysł, jakbym był świeżakiem?
Kiedy Lena się poddała, skazując na los wiecznie popychanego samobójcy, od
którego się tyle oczekuje i wplątuje w dziwne testy — okazujące się wkrótce
zupełnie niepotrzebne?
Ale ja nią nie jestem.
Posiadam anielskie przywileje, tak łatwo nie odpuszczę. Nie dam Vivere tej
satysfakcji, nie zobaczy rozklejającego się mnie, który błaga o litość.
Zwłaszcza że w tym przypadku litość brata się z względnie szybką oraz
bezbolesną śmiercią. Tak się nie bawimy, nie poddajemy. Kolejny wdech, wydech.
Tylko spokojnie, trzeba delektować się każdym oddechem, nie marnotrawić żadnego.
Muszę zabrać się za
konkrety. Ile zostało do Ordinarii? Niecałe dwa tygodnie. Zaciskam dłonie w
pięść, paznokciami raniąc skórę. Nie zdążę się odrodzić, naprawdę umrę. Coraz
bardziej mi duszno, zaraz zacznę się rozbierać. Gorączkowe myślenie nie pomaga,
nieustannie odzywa się presja czasu. Gdybym tylko wiedział, jaki dokładnie mamy
dzień, ile minęło od zadania rany, pochówku.
Uważanie Ordinarii za
jedyny niebezpieczny okres dla nieśmiertelnych to nieporozumienie. Wystarczy
zginąć niewiele wcześniej i również można już nie powrócić do żywych, gdy się
ma pecha. Na szczęście w swoim przypadku bym nie liczył.
Biorę głęboki wdech, wydech,
po czym zamykam oczy. Nim nieruchomieję, ocieram jeszcze mokrą twarz. Gorąca
krew dudni w skroniach, nozdrza drgają. Nie tak łatwo się uspokoić. Jak mogę
wykorzystać swój dar bądź którąś z anielskich zdolności? Vivere musiała na to wpaść
— liczyć, że nie umrę, ale i pozostanę rozkosznie bezbronny.
Czytanie myśli?
Niby czyich? Wpływanie na nie? To samo. Chociaż, zaraz... Wciąż chowa się sześć metrów
pod ziemią? Ile to dokładniej w przeliczeniu na metry? Jaki mój dar ma zasięg?
Nigdy nie dotarłem do granicy, bo nie musiałem. Człowiek uczy się na błędach.
Gdybym chociaż był w formie, a nie upadał niczym ten głupi Anioł Stróż sprzed
lat.
Pełne skupienie się
jest niemożliwością. Nawiedza mnie wizja robaków przegryzających drewno, potem
wchodzących do środka... do moich ust, uszu, dziur w nosie. Zaczynam się
drapać, chcąc pozbyć się tego dziwnego uczucia. Zdzieram skórę na łokciach o
drewniane ściany. Znów czuję mdłą maź w ustach. Tak, panikowanie zdecydowanie
mi nie wychodzi.
Jestem wolny, jestem
wolny, jestem wolny. Wolnym aniołem. Wolnym Aniołem Ciemności. Nie bezbronną
szesnastolatka z klaustrofobią. Mogę więcej, do cholery. Mogę i to zrobię, bo
jednak nie chcę umierać. Nie tak, nie teraz, nie dla Vivere. Próbuję
przypomnieć sobie, jak się czułem po otrzymaniu nowych skrzydeł. Nowo narodzony. Z czystą kartą. Przywrócony do gry. Przygarnam wrażenie mocy płynącej w żyłach, delektuję się tym. Słyszę odgłos przedzieranego materiału. Nie
rozwijam całych skrzydeł. Wysuwam je tylko odrobinę i odrywam jedno duże,
czarne pióro.
— Weź się w garść,
żałosna imitacjo anioła. Widzisz tę kruczą czerń? Jest jak wydłużone palce
Queerów i Queerini. Symbolizuje zemstę, zbrodnię.
Kto się mści, ten się
mści. Mocniej zamykam oczy, marszcząc powieki. Pora wypróbować dar, koniec ze
złym okresem, słabościami. W prawej dłoni ściskam fiolkę, w drugiej pióro.
Wierzchem jednej z nich ocieram mokrą twarz.
Jakaś część mnie
odrywa się od ciała, błądzi po warstwie ziemi, próbując wydostać się na
powierzchnię. Trafia na stos przegniłych kwiatowych wiązanek, w których roi się
od wstęg z napisami pokroju ostatnie
pożegnanie. Pochówek na
cmentarzu to pochówek na cmentarzu. Kogo obchodzi, że w dość nietypowym
miejscu?
Nie chcę stracić
kontaktu, chłonę więc każdą część tego miejsca. Zapamiętuję połyskujące
różnokolorowymi szkłami, zapalone znicze na postawionych nagrobkach. Moje myśli
idą przez chodnik niczym odwiedzający, szukając czegoś wartego uwagi. Jestem
połączony z Queerem — martwym,
ale jednak. Ja nie wyczuję człowieka? Ludzkiej krwi? Ludzkiego mięsa? Podążam
dalej, ogarniając umysłem cały cmentarz. Pora mi nie sprzyja, nie ma tu żadnej
żywej istoty. Muszę przekroczyć mury, iść dalej.
Nie mogę urwać
połączenia. Zwracam uwagę na każdą drobnostkę —
kostkę na chodniku, zapach nocy, ledwo widoczny sierp księżyca, szum. Wyobrażam
sobie, jakbym naprawdę się tu znajdował, aż słyszę szuranie adidasów o podłoże.
Narzekałbym na chłód i wiatr. Starał nie rzucać się w oczy. Raczej unikał
kontaktu, nie się o niego prosił. Anielska krew płynie w moich żyłach, nie
muszę martwić się o niepowodzenie. Skupiam się na widoku bocznej uliczki. Jestem
bliżej celu niż dalej. Ten jeden raz czuję, że potrafię i mi się uda.
Myślę, że nastawienie
ma moc, bo, niczym na zawołanie, zauważam w oddali sylwetkę. Wtem w moje
nozdrza uderza okropny zapach krwi, ale dziękuję za to, przypominając sobie
małego, fioletowowłosego Queera w moich ramionach nad jeziorem Szeherezady.
Potem odzywa się mój dar —
zagłębiam się w myśli dostrzeżonego człowieka. Nie jest łatwo — są niepoukładane, czymś
zniekształcone. Wyczuwam woń alkoholu —
tak, wszystko jasne. Już wiem, skąd ta determinacja w maszerowaniu przed
siebie. Nieświeży zapach nie daje o sobie zapomnieć, taki urok starych,
brudnych ubrań. Mam do czynienia z bezdomnym? Co za różnica.
Staram się
uporządkować to skupisko chaotycznych myśli. Odrzucam wspomnienie rodziny
mężczyzny, poprzednią noc spędzoną na ławce w parku, marzenie o wypiciu chociaż
łyka wódki. Im bardziej różnię się od ofiary, tym na ogół jest trudniej. Nie pławię się w szczęściu, tylko męczę z chyboczącym się, mamroczącym pod nosem bezdomnym. Gdybym
chociaż miał wybór, mógł znaleźć kogoś innego. Za bardzo odbiegam myślami, bo
zapachy stają się mniej wyraźne, nie moje rozmyślania jakby odległe..
I co teraz? Jak
mężczyzna może mi pomóc? Na chwilę powracam myślami do stosu wyrzuconych
wiązanek. Nade mną nie ma żadnego nagrobka czy innej poważnej przeszkody. Muszę
więc tylko nakłonić tego człowieka, by poszedł na cmentarz i zaczął kopać. Tak,
tylko.
Podsuwam
nieszczęśnikowi przyjemną wizję —
on w domu, ciepłym i bogato urządzonym, z rodziną, piękną i młodą żoną podającą
najlepszą z nalewek. Brzydzę się, kusząc i podpuszczając przez zapewnianie
mężczyzny, że może to wszystko mieć, tylko musi się cofnąć i słuchać wskazówek.
Bezdomny się zatrzymuje— progres — ale nadal kołysze i mamrocze pod
nosem. Zaciągam się alkoholem, by kontakt był żywy, mocny. Cholera, to chyba
wódka, nie znoszę jej.
Dalej, stary, tylko
idź na cmentarz. Możesz mieć wszystko, co chcesz. To jest w zasięgu ręki.
Znajdziesz łopatę, odkopiesz trumnę, jakoś ją tam odkopiesz przecież i twoje życie się
ułoży. Twój wewnętrzny głos się odzywa, najlepszy doradca — słuchaj go, a nie pożałujesz.
Mężczyzna uśmiecha się
pod nosem — przypominając zbiega
z wariatkowa. Wyglądam pewnie podobnie, tak reagując na dobry znak. Jednak
chwilę później bezdomny pada na ziemię, odpływając w nieznaną krainę snów.
Cholera. Co ty wyprawiasz? Przecież mnie słyszysz!
Znów w pełni świadomie znajduję się w trumnie. Po zaznaniu w jakimś stopniu wolności
wydaje się tu jeszcze ciaśniej. Uderzam się otwartą dłonią w czoło, a pióro
spada gdzieś. Nie mam zamiaru go podnosić. Bycie aniołem jest przereklamowane.
Za to mocniej ściskam fiolkę. Już czas? Nie, na pewno nie. Wplatam palce we
włosy, po czym ciągnę te nieznośne kosmyki w przeklętym, szarofioletowym
odcieniu. Myśl, myśl, myśl.
Uczepiam się
wspomnienia rodziny bezdomnego. Musiałeś ich kochać, człowieku, musiałeś. Jak
najmocniejszą wódkę, do cholery. Wstajemy, stary, wstajemy. Przypominam sobie
charakterystyczny zapach nocy oraz wszelkie wyprawy na cmentarz, marzę o
gwieździstym niebie i księżycu, szumie zawziętego wiatru. Wstajemy, stary,
wstajemy, już było dobrze. Możesz to zrobić, być szczęśliwy, z rodziną i tym
cholernym alkoholem, jaki ci się tylko zamarzy. Jedynie chodź na cmentarz, kop.
To takie łatwe, takie banalne, takie proste. Wstajemy, stary,
wstajemy. Uwierz, że majowe noce również bywają zimne. Lepiej wstać z tego
cholernego chodnika, iść do ogniska... albo palącego się znicza, jak nie ma
innego wyjścia! Wstajemy, stary, wstajemy, proszę, błagam, wstajemy.
Nagle pojawia się nowy
zapach. Świeża krew, drzewo sandałowe i wanilia. Dobry, mały... i martwy Queer.
Chwila. Nie, Vivere, nie bądź tak okrutna, nie tak, nie. Podążam myślami za
zapachem, wiedząc już, do kogo może należeć. Aż gryzę się w język, widząc
zdezorientowaną Lenę krążącą po cmentarzu. Aua. Zaschło mi w gardle, ale i tak
wypluwam mdłą maź, chcąc pozbyć się metalicznego posmaku z języka.
Co ta dziewczyna tutaj
robi? Sprawka Vivere? Tak właściwie... znajdujemy się na gnieźnieńskim
cmentarzu? Lena go zna? Nić porozumienia z bezdomnym pryska jak bańka mydlana.
Szesnastolatka znajduje się bliżej, wydaje bardziej namacalna... żywa w tym
braku życia w sobie. Łączy nas jakaś więź, wtedy zawsze łatwiej nawiązać
kontakt.
Nienawidzę cię,
Vivere. Będę walczyć o każdy oddech, choćby tylko po to, by patrzeć, jak
przegrywasz z wesołą ferajną. Jedynie po to, by być świadkiem
twojej porażki. Obiecuję. Nie poddam się, póki tak się nie stanie. Za nic.
Wreszcie mam jakiś cel na dłuższą metę.
Nie muszę się starać,
by czuć strach Leny. Nie kłopoczę się więc również z przywoływaniem wspólnych
wspomnień, kiedy próbuję wtargnąć do umysłu dziewczyny. Tak proste. Przez naszą
relację? Przez słabość niedoświadczonej nastolatki? Kto wie? Warto bawić się w
nakłanianie? Vivere mnie tu uwięziła i sprowadziła Mikler z innego powodu. Mam
ja poprosić.
Poprosić po tym
wszystkim, co i jak zrobiłem. Poprosić o ocalenie, gdy sam skazałem ją na coś
podobnego. Przykładam do nosa fiolkę. Wyobrażam siebie w niebieskiej koszulce i
spodniach, błądzącego po ośrodku przypominającym szpital. Nie, sytuacja jest
inna. Ja umrę, nie trafię do przedziału, ale do piekła. Muszę spróbować.
Lena, pomóż mi — przesyłam.
Względnie się
uspokajam i składam ręce, ściskając między nimi naczynie. Skupiam się
wystarczająco, aby zauważyć zatrzymującą się nastolatkę.
Milan? Też tu jesteś?
A gdzie byłeś przez te kilka dni? — odpowiada.
Zaciskam dłonie w
pięści, triumfując. Tym razem to fiolka gdzieś spada, ale wreszcie wierzę, że
jej nie potrzebuję.
Pomóż mi, proszę,
pomóż — kontynuuję. — Znajdź śmietnik czy coś takiego.
Stos starych wiązanek takich rzeczy. Odgarnij je i mnie odkop, błagam.
Odkop... co? — zdumiewa się, ale idzie i czuję, że
się zbliża.
Może miałem rację i to
rzeczywiście cmentarz w Gnieźnie, dobrze znany Miklerom.
Mika cię szukała przez
te kilka dni... my też — przekazuje Lena. A ja dosłownie przed chwilą
się tu obudziłam i nic nie rozumiem.
Przypominam sobie sen.
Rzekoma ciocia Alexandra — moja
siostra, tak, tak.
Okej, okej, miło.
Tylko odkop mnie najpierw, dobrze? To chyba niżej niż normalnie, w sensie trumna, nie trzeba dużo kopać, dasz radę.
Znajdziesz coś. Tylko mnie odkop, sama wiesz, jak to jest — ponawiam, nie myśląc o tym, jak
brzmią moje ostatnie słowa.
Dzięki Bogu,
nastolatka znajduje łopatę i po zgarnięciu kwiatów zaczyna kopać. Mógłbym ją
jakoś mobilizować, czcić Dzień Doceniania Ofiar, ale tylko leżę wyjątkowo
spokojnie, powoli oraz cicho oddychając. Chowam fiolkę w kieszeni spodni, by dziewczyna o nią
nie pytała. Wciągam zapach wilgotnej ziemi, w której żerują robaki. Na
szczęście jednak nie trafią do mojego nosa ani nigdzie indziej, gdzie mogłyby
boleśnie dać o sobie znak.
Powiem ci. Mówiąc jej — słyszę jakby echem własne słowa,
które powiedziałem do Ty'a całkiem nieświadomie. Pora opowiedzieć się po któreś
ze stron. I Stron. Vivere jeszcze pożałuje.
Trzymaj się — prosi Lena.
Ten łagodny, wysoki
głos tuli mnie jak do snu. Przymykam oczy.
Już coraz bliżej.
Całkiem blisko.
Kiwam głową, nie
unosząc powiek. Kręci mi się w głowie od tego gorąca.
Hej, Milan,
odpowiadaj!
Tak, tak — przekazuję od niechcenia.
Wtem rozlega się
trzask i czuję nieznaczny wstrząs. Modlę się, by to łopata w coś
uderzyła.
Słyszałeś coś? — pyta Lena.
Tak, tak! — przekazuję, tym razem nie od
niechcenia.
Chyba nie ja jestem tu
aniołem. Cholernie złośliwy, sarkastyczny los —
jeszcze z tobą nie skończyłem! Podśmiewam się pod nosem, zgarniając włosy
lepiące się do spoconej twarzy. Mokre dłonie wycieram o jeansy. Chwilę później
słyszę kolejny pocieszający dźwięk, tym razem jeszcze mocniejszy.
Dokopałaś się? — dopytuję.
Tak, już, już, jakoś
to otworzę — zapewnia Lena.
Spokojnie, mam łopatę jakiegoś grabarza. Nie straszne mi żadne zamknięcie.
Nie muszę się skupiać,
nawet wykorzystywać anielskiego daru, by widzieć jej uśmiech. Czekam spokojnie,
a tu wieko zaczyna się otwierać, skrzypiąc. Znów zachciewa mi się szalenie
chichotać, jakby otwierały się przede mną bramy niebios. Im wszystko bardziej jest
popieprzone, tym bardziej czuję, że żyję.
— Czekaj, muszę się
gdzieś podziać. Wąsko kopałam, mam mało miejsca, by ustać poza — opowiada dziewczyna. — Okej, już otwieram do końca. Nie
dostań szoku tlenowego. Spokojnie, wdech, wydech.
Popycham wieko, nie
wstając jeszcze. Spoglądam na gwiaździste niebo — bezdomny mógł je ze mną oglądać, ale
wybrał przygody z Morfeuszem. Tyle razy porównywałem Lenę do Śnieżki —
teraz to raczej ja robię za księżniczkę a ona za księcia. Na szczęście nie
trzeba mnie wybudzać, tylko wystarczyło odnaleźc.
— Lubię cię, Lena! — sapię.
Sympatia wychyla się, zaglądając do środka, po
czym zasłania usta, jakby chciała się roześmiać. Z jej nosa kapie krew.
— To nic, zdarza się przy alergii. Ta krew z nosa. Wychodzisz czy mam
zamknąć? — pyta. — Domyślam się, że nie mogłeś się
teleportować. Teraz już możesz? Zabierzesz nas do domu? To znaczy, do ŚMIERCI NATURALNEJ?
Wstaję powoli,
rozmasowując kark. Rozkoszuję się świeżym powietrzem. Aniołowie, dziękuję. Kręcę
głową, nie spiesząc się.
— Słucham? — duka zdziwiona Lena.
Nie wiem, jak dodać
sobie otuchy. Czuję, że nic nie osiągnę, wykorzystując dar do uspokojenia
towarzyszki. Trzeba sobie jakoś naturalnie radzić.
— Musimy porozmawiać — tłumaczę.
— Tu? Teraz? — parska. — Uderzyłeś się w głowę? Kiwaj nią,
kiwaj. Znam twój ból. Chodź chociaż na górę albo...
Demonstruje, jak
zamknęłaby trumnę. Podrywam się więc, już w jakimś stopniu lepiej czując po tym
stresie i wysiłku psychicznym. Okazuje się, że miałem rację. Nie
zakopano mnie tak głęboko, jak na ogół się robi. Łatwo wdrapujemy się i lądujemy w
starych wiązankach. Cieszy mnie nawet zapach przegniłych kwiatów.
— Musimy porozmawiać — powtarzam.
Co zrobić, by się
ocalić? Pamiętam, jak całowałem mokrą od łez twarz dziewczyny. Nawet w śnie
zapach róż był intensywny. Oczyma wyobraźni spoglądam na dwa czerwone baloniki.
W mojej głowie wciąż krążą słowa o nielotnej ptaszynie. Widzę Lenie w stroju z
SAMOBÓJSTWA, potem w pasiastym, a na końcu w hipisowskiej wariacji. Słyszę
zmartwiony głos szesnastolatki i jej usypiające: spokojnie.
Ona mnie znienawidzi,
odsunie się... nie pomoże. Nie mogę ciągnąć kłamstw, a prawda zabawi się w
grabarza. To ostatnia szansa, ostatnia próba. Najbardziej ryzykowna, ale warta,
jeśli mam osiągnąć cel.
Patrzę głęboko w duże,
przerażone oczy Leny, po czym nachylam się, przymykając powieki. Muskam
delikatnie jej miękkie usta, wciągając zapach wanilii i drzewa sandałowego. Tak
znajomy, że to niepokojące. Aż kręci mi się w głowie z nadmiaru emocji. Jakbym
wrócił do trumny. Napieram mocniej wargami, czując, jak dziewczyna nieśmiało
oddaje pocałunek. Dłonią gładzę ją po policzku, a gdy odrywamy się od siebie,
tym razem nie opieram czoła o czoło Leny, ale chowam głowę w zagłębieniu jej
szyi. Czuję chłodne palce przeczesujące moje włosy.
— Jestem martwa. —
Słyszę.
Przypominam sobie
Queera ze snu, który tylko w nim miał szansę dorosnąć i kogoś pokochać.
— Jak my wszyscy —
dopowiadam.
Mam nadzieję, że, gdy
tylko chcę, potrafię być przekonujący. Unoszę głowę, ale nie oddalam się.
Dziewczyna tuli mnie do piersi niczym syna marnotrawnego, nie przestaje również
głaskać.
— Popełniłem błąd —
wyznaję, a głos mi się łamie. — Wiesz, że nie miałem wyboru z Vivere i
stałem się jej Aniołem Ciemności.
Lena nic nie mówi,
tylko składa na moim czole krótki pocałunek. Coś ściska mnie w żołądku, ale nie
zamierzam przestać.
— Nie miałem wyboru.
Oczekiwała czegoś. Wiedziałem, że jak odmówię, to mnie zabije, a i tak
znajdzie kogoś innego, kto to zrobi, więc na jedno wyjdzie — ciągnę
powoli. — Nie byłaś tchórzem. Nie targnęłaś się tak po prostu na własne
życie. Nie miałaś wyboru.
— Nie rozumiem —
mruczy dziewczyna, po czym odrywa rękę od moich włosów. — Jak nie miałam i
skąd to wszystko wiesz? Nie strasz mnie.
— Bo ja ci to zrobiłem —
wyrzucam z siebie i przełykam głośno ślinę.
Odsuwam się, po czym
klękam naprzeciwko towarzyszki, która kręci głową, wciąż nie wiedząc, o czym
mówię.
— Zrobiłem ci to, co
ona mi teraz zrobiła... ja cię pogrzebałem, a ty mnie uratowałaś — objaśniam,
wyjmując z kieszeni fiolkę.
Nastolatka wstaje, ale
jeszcze nie odchodzi. Drapie się po głowie i patrzy na mnie jak zbity pies.
Wiatr targa jej rozpuszczonymi włosami.
— Co to jest? —
pyta drżącym głosem, wskazując na naczynie.
— Trucizna —
mówię, po czym wstaję. Szesnastolatka zaczyna się odsuwać, więc unoszę rękę, chcąc
ją uspokoić. — Spokojnie, tylko coś ci pokażę.
— Przerażasz mnie —
szepcze Lena, rozglądając się. Nie miałaby dokąd uciec. — Proszę,
teleportuj nas do reszty, wtedy porozmawiamy.
Podciągam koszulkę, by
pokazać jej bliznę po ranie zadanej sztyletem. Nastolatka milknie, wiedząc,
że ma niemal taką samą.
— Istnieje takie
ostrze, które działa tak, że... Twoje ciało nie przejawia żadnych oznak życia
przez cztery dni. Jak w Romeo i
Julii. Pochowali cię...
obudziłaś się potem w trumnie. Z tą fiolką. Musiałaś się kiedyś poddać —
precyzuję.
Lena chowa twarz w
dłoniach, niespokojnie drepcząc w miejscu. Mruczy coś. Nie słyszę wszystkiego,
ale to prawdopodobnie coś w stylu: jak
mogłam być taka głupia? Po
chwili dziewczyna sięga po łopatę i zaciska na niej ręce. Tak, Milanie Montero,
może właśnie w ten sposób to się skończy — dostaniesz ze szpadla w łeb od
pacyfistki.
— Myślisz, że to nie
twoja wina? — pyta dziewczyna, śmiejąc się nerwowo. — Że nie miałeś
wyboru? To znów jest jak kiepska młodzieżówka. A ty jesteś złym chłopcem,
którego ma usprawiedliwiać trauma z dzieciństwa, byś nie był złym chłopcem, ale
skrzywdzonym.
Ile wie o pożarze,
śmierci taty i stanie matki po tym wydarzeniu? Skojarzyła z blizną Miki,
śladami na moich rękach? Ty-papla jej mówił?
— Nie jesteś
nawet złym chłopcem, tylko mężczyzną. Za tobą sto lat bycia z życiem i śmiercią
twarz w twarz — dopowiada, jeszcze ciszej. — Nie powinieneś z nimi
pogrywać.
Unikam jej wzroku,
choć jeszcze nie wszystko stracone.
— Chodźmy do domu —
proponuję. — Teleportuję nas. Na pewno się martwią. Nie masz
telepatycznego kontaktu z Ty'em?
W milczeniu obserwuje,
jak Lena zaczyna płakać. Wargi jej drgają, gdy łzy spływają po zaczerwienionych
policzkach. Znów mruczy pod nosem. Z ruchu jej ust i tym razem odczytuję: jak mogłam? Jak mogłam być taka
głupia, taka głupia?
— Jednak nie ja tu
jestem największym desperatem — stwierdza, odrzucając łopatę i podając mi
rękę. Patrzy w zupełnie inną stronę. — I nie ja jestem naprawdę martwa.
Przenoszę nas. Gdy
lądujemy, nastolatka jak oparzona odrzuca moją dłoń. Czuję, jakbym dostał w
twarz. Spostrzegam, że trafiliśmy do któregoś z pokoi w ŚMIERCI NATURALNEJ.
— Dom i nasi... —
mruczy Lena. — O czym najintensywniej myślałeś?
— O bólu —
odpowiadam szeptem.
Niemal w tym samym
momencie nasz wzrok pada na jedną z komód, na której leżą okulary z pękniętą
szybką. Którego z niebieskookich brunetów? Słychać wodę lecącą z kranu.
Dopadamy do drzwi prowadzących do łazienki, nie myśląc o tym, dlaczego jest
osobista, skoro wcześniej znajdowała się tylko wspólna na korytarzu. Kto tego
tak bardzo pragnął, że się pojawiła?
— O mój Boże —
szepcze Lena, a ja muszę przytrzymać się framugi. Intensywny zapach zwala z
nóg.
Kołysząc się, podbiega do wanny, w
której leży nieprzytomny Iker — widać go pod taflą zbroczonej krwią wody, która niemal się wylewa. Dziewczyna podrywa chłopaka, zarzucając sobie jego rękę na
ramię. Niedobrze mi na widok pociętych nadgarstków. Woda podlewa mi stopy,
dopływając dotąd i mocząc nogawki. Stoję nieruchomo jak skamieniały. Co mnie jeszcze zaskoczy?
— Nie, nie, nie,
kochanie — powtarza gorączkowo Lena, próbując wyczuć puls Arcany. Cała
przemoczona porusza jego mokrym ciałem, próbując coś wskórać. — Co się
dzieje?! Nawet jeśli jest duszą poza przedziałem, jest aniołem! Dobrym Stróżem!
Nie ma Ordinarii!
Patrzę z bezradnością,
jak nastolatka zaczyna jeszcze bardziej płakać, tuląc do siebie Arcanę
przypominającego już nie człowieka a topielca.
— Tak się czasem
zdarza — objaśniam. — Jeśli ktoś umiera niewiele przed Ordinarią,
może się nie odrodzić. W każdym razie nie szybko. Może najpierw naprawdę
umrzeć, potem ewentualnie powrócić...
— Nie, nie, nie —
znów mruczy dziewczyna. — Tyle krwi... Ty! — woła.
Z telepatią jak z
teleportacją — gdy jej potrzebujesz, nie licz na ratunek, tylko wrzeszcz, bo nic innego ci nie pozostaje.
— Ty, do cholery! —
wyje dziewczyna, szlochając. Przy zbladłym Arcanie wydaje się jeszcze bardziej
zaczerwieniona. Drży, kołysząc chłopaka. — Proszę, proszę. Co jest z wami,
facetami? Czy nie mogę mieć obu z was? — Ściska w dłoni naszyjnik. —
Moich dobrych facetów.
Próbuję wyciągnąć
rękę, ale nie jest mi dane zrobić nic więcej, bo dziewczyna od razu zastrzega:
— Nie dotykaj go!
Odgarnia mokre włosy z
jego twarzy. Przykłada policzek do zimnych, sinych ust.
— Ty nie reaguje na
telepatię ani nic — mówi to co oczywiste. — Nikt, nikt nie
odpowiada. To przecież ŚMIERĆ
NATURALNA. Co z nami nie tak,
że nas spotykają takie rzeczy? I, Iker, Boże, Iker, dlaczego? To nie wyjście, wiesz o tym,
kochanie, wiesz...
Wspominam, jak
przeprosiłem go za oskarżenia o tchórzostwo. Pamiętam dobrze wymowne słowa: nie miałem wyboru, gdy musiałem się
zastrzelić, by nie dorwali reszty przez moje wspomnienia. Nigdy nie miałem
wyboru. Wreszcie go zyskał. I wykorzystał.
— On zasługuje na
drugą szansę bardziej ode mnie — wyznaje Lena przez łzy. — Powinien
wziąć udział w teście, gdyby przywrócili przedziały. Zaraz... przedział.
Zabierz nas do SAMOBÓJSTWA!
Ledwo powstrzymuję się
od parsknięcia pustym śmiechem.
— Przedział
zwolenników Vivere — przypominam. — A mu i tak już nic
nie pomoże. Odszedł. Już na drugą stronę. Do Artura. Jak chciał. Nie ma
trzecich szans.
— Zrób to — powtarza. — Ten
jeden, jedyny raz nie dla siebie... zrób coś i pokaż, że żyjesz, Milanie Montero,
bo ty może jeszcze masz drugą szansę.
Szesnastolatka, drżąc,
opiera brodę o czubek głowy Ikera. Kładę swoją dłoń na jej ramieniu, nieśmiało
patrząc dziewczynie w oczy. Sama tego chce — będzie winna, jak
przeniosę nas w sam środek maskarady i zostaniemy przywitani toporkami. Muszę
się mocno skupić — myśleć nie tylko o zbyt dobrze znanym przedziale,
ale i bezpieczeństwie. Swoim też.
Dostajemy się do
pomieszczenia, w którym wszystko pomalowane jest na biało. Chodzi o to, w którym
rozmawia się z archaniołem, załatwiając pozwolenie na udział w teście?
Bezpieczne, bo nikomu niepotrzebne po uwolnieniu dusz?
Lena czule układa Ikera na
podłodze i nachyla się nad nim. Ujmuje bladą twarz w dłonie. Ma zaciśnięte usta
z determinacji i łyka powietrze, jakby się nim krztusiła — wszystko,
by tak nie szlochać.
— Okej, kochanie,
wszystko będzie dobrze — mówi cicho, jak do mnie, gdy dokopywała się
do trumny. Aż na moment zamykam oczy. — Czekamy. Ułoży się. Masz nas, kochamy
cię. Tak strasznie cię kochamy. To złamie Moriatemu serce.
Mam ochotę westchnąć,
widząc bezsensowność tego przedsięwzięcia. Rozglądam się, nadsłuchując, czy
nikt nie nadchodzi. Sam muszę o tym myśleć, bo moja towarzyszka zupełnie
odleciała.
Lena nachyla się nad
bezpowrotnie — czego najwyraźniej nie rozumie — martwym Ikerem, aż stykają się
nosami. Splata palce z tymi u jego dłoni. Wciąż nie mogę patrzeć na ślady po
cięciach, nie lubię takich widoków. Wolę chyba wystające kości niż podcięte
żyły, bo jestem dziwnie wrażliwy na tego typu krwotoki. Czuję się nieswojo,
patrząc na prześwitująca, niebieskawą sieć na swoim nadgarstku.
— Kochamy cię —
powtarza szesnastolatka niczym mantrę.
Gdyby wskrzeszanie
było takie proste, hasałbym z rodzinką na łące i pił sok porzeczkowy. Brzydzi
mnie widok ran Arcany, lecz nie mogę się powstrzymać, by znów na nie nie
spojrzeć. Wydają się jakieś inne.
— Lena... —
zaczynam.
— Tylko nie mów, że to
nic nie daje, widzę! — odparowuje jak nie ona.
— Cięcia. Zaczynają
się zasklepiać — informuję.
Szesnastolatka
przenosi niżej dłonie, ściskając je ostrożnie poniżej ran. Na jej twarzy pojawia się cień uśmiechu. Całuje delikatnie szramy, nie
zważając na... całokształt. Aż mi niedobrze.
— Mówiłam, mówiłam —
przypomina z triumfem, ukazując szereg zębów. — To jego przedział. Jego nadzieja.
Wtem Iker otwiera oczy
i usta niczym zbudzony zombi, po czym wypluwa wodę, kaszląc. Wyrywa ręce, ze
zdezorientowaniem spoglądając na miejsca, w których powinny być rany, a
widnieją jedynie ledwo wyraźne ślady. Także one powoli zanikają.
— Nadgarstki jak nowe —
komentuje Lena, znów bardziej płacząc.
Arcana bierze głośny
wdech, przeczesując mokre włosy.
— Tylko sprawdzałem,
co się dzieje z duszą poza przedziałem — bełkocze, jakby już prawie nic mu nie dolegało. — Jako
nieśmiertelny. Już zapomniałem, jak to bywa niedługo przed Ordinarią —
tłumaczy swoje zachowanie.
Dziewczyna znow go do
siebie przyciąga, mierzwiąc włosy będące w opłakanym stanie.
— Już zaczynałam myśleć, jak to teraz będzie. Zupełnie odwrotnie. Patrzyłabym na tatę i myślała o tobie, tęskniąc. Moriaty by uschnął. Jesteś lepszy od jego ulubionej pizzy. Ty by totalnie sfiksował. Głupi, głupi,
głupi — mruczy. — Już cię nie lubię. Kocham. Ale już nie lubię.
Nie mogę się nie
uśmiechnąć. Zostawiam ich samych niczym spragnionych kochanków, nie nadając się
do rodzinnej sceny bliskich sobie osób, które połączyło cierpienie i utrata
Stelli. Wychodzę z pomieszczenia i dopiero wtedy zdaję sobie sprawę, że
popełniam błąd. Wyczuwam znajomą osobę, ale nie mam szansy w żaden sposób
zareagować, bo coś podrywa mnie do góry i uderzam o ścianę, po czym już nic nie
czuję.
KONIEC KSIĘGI II
Pędzisz z tym dodawaniem rozdziałów jak maszyna z turbodoładowaniem! Ledwo nadrobiłam jeden a tu już kolejny!!!
OdpowiedzUsuńTak jakoś wyszło, hah. :)
UsuńDobra, ty moja torpedo (od dziś zmieszasz ksywę!), przeczytałąm w pociągu i powiem, że tak mniej wiecej do połowy było cholernie nudno. Naprawdę można było to skrócić. Ogólnie lubię rozważania bohaterów, ale tego było troszeczkę za dużo jak na mój gust. Potem oczywiście, nie wiedziałam co się dzieje, aż w końcu olśnienie, BUM, zdziwienie, onieśmielenie i pytanie "Gdzie,do cholery ja się pytam, jest ciąg dalszy?", a go nie ma. Jako że go nie ma, to pewnie pojawi się, kiedy (tak jak teraz) powinnam wkuwać do rachunkowości podatkowej... szczególik...
UsuńOgólnie naprawdę było świetnie. Choć akurat nie pojmowałam, dlaczego wymieniali się śliną. Jakoś tak nigdy ich nie łączyłam, a tu nagle ślina... Ale wiem, że ja sporo u cb nie ogarniałam, więc może i to pominęłam.
Weny, czasu, sprawnego kompa i pozdrawiam
ROLAKA z http://granica-olimpu.blogspot.com
Yay, uroczo. Wiesz co? Ja to się trapiłam, czy tego raczej za mocno nie skróciłam, więc chciałam wydłużyć.XD Dobrze, że tego nie zrobiłam, bo serio mogło się trochę ciągnąć. No i też rozdział ma więcej słów niż zwykle, więc może się jeszcze bardziej tak zdawać.
UsuńHah, znam to wyczucie autorów. Kiedy się nie ma czasu, akurat wszędzie nowe posty... Takie życie.
Co do wymieniania śliny (<3) zwróć może uwagę na myśli Milana. Na to, jak boi się o siebie, chce, by Lena mu pomogła, nie odrzuciła po wyznaniu o przysłudze dla Vivere.
Dziękuję, wzajemnie. :)
Nie lubię tytułu tego rozdziału, wiesz? Bo pozwoliłam sobie wygooglować znaczenie cyklamenów i zachwycona to ja nie jestem, ej!
OdpowiedzUsuńNo, ale po kolei.
Zastanawiało mnie położenie, w jakim znalazł się Milan. Kto chciał się go pozbyć w taki sposób? Vivere? Całkiem prawdopodobne, choć wątpię, aby zrobiła to hmm... własnoręcznie. Czy coś mi umknęło?
Aj, ja bym padła na jego miejscu i zapłakała się cała na śmierć, jakby to mnie tak żywcem pochowali. Klaustrofobia to takie cholerstwo, że głowa mała! Pół biedy, jak wrodzona, a jak człowiek się nabywa jej z wielkiem, w przypadkowym okolicznościach to jeszcze gorzej! Wracając do tematu - drżałam trochę na myśl o tym, co się stanie z tym aniołkiem. Serio. No, ale chciał walczyć, próbował. Raz się nie udało, ale zjawiła się Lena wybawicielka... I to mi nie pasuje! No kurczę, jakby to ukartowane było, aby przyznał się do swoich win, bo przecież jakoś nie mógł się do tego wcześniej zmobilizować. I ten pocałunek. Sadystka. No, ale powiedział. I ona go otrąciła. Bo tak przecież musiało być, eh... I na koniec jeszcze Iker. Czemu go tak nie lubisz, co? :D Umarł, ale ożył. Chwała ci! Tylko co z Milanem? Tak się nie kończy, wiesz? Toż to karalne powinno być.
Eh, jednym słowem - rozdział petarda! Aż nie mogę się doczekać dalszej części. Weny!
Och. Nie zostało wytłumaczone, kto to tak naprawdę zrobił, można się jedynie domyślać... i czekać na 31 rozdział. Ooo, tak, ja bym chyba od razu sięgnęła po fiolkę, bo zakopanie żywcem mnie tak przeraża, że tragedia... Taaak, no i ten ironiczny wydźwięk. Nadeszła wiekopomna chwila wyznania grzechów przez Milana. Ups, więc i na konsekwencje. Ja Ikera kocham, dlatego go krzywdzę.XD Oj.
UsuńDziękuję, wzajemnie. :)